|
Halcyon |
Wysłany: Pon 22:04, 04 Lip 2005 Temat postu: Oświecanie Ludzi |
|
czyli ciekawostki (raczej okrutne) na temat Wojny i ZSRR (Bart naślne na mnie na pewno NKWD za to : p )
Historia Końca 44. Mongolskiej Dywizji Kawalerii :
w pobliżu Moskwy, rok 1941
„Pod m. Mussino, na południowy zachód od m. Klin dnieje. Jest ranek 17 listopada. Ponury i wilgotny. Około dziewiątej słońce w postaci wielkiej czerwonej piłki przebija się przez mgłę. Na jednym ze wzgórz znajduje się punkt obserwacji ciężkiej baterii [niemiecki]. Około trzech kilometrów z przodu przebłyskuje skraj szerokiego obszaru leśnego. Poza tym płaskie pola pokryte cienką powłoką śnieżną. Jest zimno. Wszyscy czekają na rozkaz do ataku.
Godzina 10. Lornetki idą do oczu. Na skraju lasu pojawiają się jeźdźcy. Galopują za wzgórze.
„Czołgi rosyjskie”, woła ktoś. Trzy T-34 suną z chrzęstem po zamarzniętej roli. Działa ppanc ustawione na skraju wsi otwierają ogień. Ciekawe, że czołgi idą bez piechoty. Co to znaczy? Podczas gdy obserwatorzy artyleryjscy jeszcze się zastanawiają rozlega się wołanie „Uwaga, kawaleria z prawa, z lasu!” Rzeczywiście. Kawaleria. Zbliżają się. Kłusem. Oddziały rozpoznawcze z przodu. Potem ubezpieczenia składające się z czterdziestu, pięćdziesięciu jeźdźców. Teraz jest ich stu lub dwustu. I oto wynurzają się z lasu szerokim frontem. Szwadron za szwadronem. Formują się w olbrzymi szereg. Drugi kłusuje z tyłu. Czy to sen? Oficerowie podnoszą szable do góry. Brzeszczoty błyszczą w porannym słońcu. Zbliżają się galopem.
„Atak kawalerii w sile pułku. Czoło około 2500 metrów!” Mówi do słuchawki nieco speszony obserwator artyleryjski. Leży w jamie na płachcie namiotowej. Luneta nożycowa, po pierwszych opadach śniegu, została szybko pomalowana na biało breją z pastylki wapniowej. Tak że nie odróżnia się ona od pokrywy śnieżnej, która jeszcze czysta i biała, świeci nad polami i wzgórzami pod. m. Mussino. Jeszcze. Ale od lasu, pędem, zbliżają się szwadrony. Tratują śnieg i ziemię. Konie, strzemię e strzemię, jeźdźcy pochyleni nad końmi. Lśniące szable nad głową.
Obsługa km obok stanowiska obserwatora artyleryjskiego trzyma karabin na skraju okopu, w gotowości do strzału. Pierwszy strzelec zdejmuje rękawice i kładzie je obok kolby. Dowódca obsługi trzyma lornetkę przed oczami. „2000 metrów”, słyszą, jak obserwator artyleryjski woła do słuchawki telefonu. Potem podaje baterii dane do strzelania.
To trwa tylko chwilę. I nad polami pod Mussino pędzi widmo śmierci, jakiego nie mogłaby sobie odmalować najśmielsza fantazja. 3 bateria 107 pułku artylerii 106 DP strzela z odkrytych stanowisk ogniowych. Hucząc wylatują pociski z luf i eksplodują pośrodku atakujących szwadronów. Granaty odłamkowe dział ppanc ze wsi, która właśnie była jeszcze atakowana przez T-34, pękają w czołowej grupie Rosjan. Konie się zwalają. Jeźdźcy lecą w powietrzu. Błyskawica. Dym. Fontanny ziemi i ognia.
Puł nadal atakuje. W rygorze żelaznej dyscypliny. Zwija się nawet wokół prawego skrzydła i szarżuje w kierunku wsi. Ale znów huczy ogień artylerii, salwa za salwą leci na atakujące szwadrony. Bateria strzela pociskami odłamkowymi. Granaty pękają na wysokości ośmiu metrów. Działanie odłamków jest przerażające. Jeźdźcy rozrywani w siodłach, konie padają skoszone.
Ale ten straszny film jeszcze się nie kończy. Z lasu wynurza się do ataku drugi pułk. Żołnierze i oficerowie musieli obserwować tragedię siostrzanego pułku. Pomimo to sami pędzą w kierunku zagłady.
Wstrzelane baterie niemieckie rozbijają to drugie starcie jeszcze szybciej. Tylko czołowa grupa, trzydziestu jeźdźców na szybkich jak strzała małych koniach kozackich, przedziera się przez ten mur śmierci. Trzydziestu z tysiąca! Atakują wzgórze, na którym znajdują się obserwatorzy artyleryjscy. Pod ogniem obsługi ubezpieczającego ich kaemu robią swój ostatni skok.
Dwa tysiące koni i jeźdźców – oba pułki 44 mongolskiej dywizji kawalerii – leży poszarpanych, stratowanych, rannych na krwawym śniegu. Pojedyncze konie błądzą po polu, kłusują w kierunku wsi albo w kierunku skraju lasu. Lekko ranni jeźdźcy, utykając lub zataczając się, szukają ukrycia. To jest chwila, w której generał major Dehner daje rozkaz do przeciwuderzenia. Ze skraju wsi i spoza wzgórz wychodzą tyraliery batalionów strzeleckich 240 pułku piechoty. Grupy i plutony ciągną przez śnieg w kierunku lasu.
Nie pada ani jeden strzał. Piechurzy, pełni przerażenia, kroczą przez cmentarz 44 mongolskiej dywizji kawalerii, pole bitwy jednej z ostatnich szarż kawalerii drugiej wojny światowej. Kiedy grenadierzy ponownie zajmują miejscowość Spas Błudy, odnajdują swoich rannych kolegów z 240 pp, którzy tam dostali się do niewoli, albo zabitych.
Z wojskowego punktu widzenia atak rosyjski nie miał sensu. Na ołtarzu ofiarnym złożono dwa pułki, a nieprzyjacielowi nie spadł z tego powodu ani jeden włos z głowy. Po stronie niemieckiej nie było ani jednego rannego. Ale ten atak pokazał, z jaką bezwzględną stanowczością radzieckie dowództwo chciało prowadzić walkę o Moskwę i przeciwstawić się niemieckiemu agresorowi na podejściach do stolicy.” Paul Carell „Operacja Barabrossa” Warszawa 2000 str. 163-164 |
|
|
|
|
|